Nie, to nie jest adaptacja powieści Dmitrija Głuchowskiego. Nie będzie tu krwiożerczych potworów ani mrocznych cyberpunkowych wizji. Rosyjski reżyser oddaje za to hołd Rolandowi Emmerichowi i
Nie, to nie jest adaptacja powieści Dmitrija Głuchowskiego. Nie będzie tu krwiożerczych potworów ani mrocznych cyberpunkowych wizji. W "Metrze"Antona Megerdicheva mrok jest całkiem zwyczajny, nikt nikogo nie zjada ani nie morduje. Rosyjski reżyser oddaje za to hołd Rolandowi Emmerichowi i innym hollywoodzkim specom od ekranowej rozwałki, stawiając na widowisko i sprawdzone filmowe schematy.
Andriej (Sergey Puskepalis) ma kilkuletnią córeczkę, piękną żonę (Swietłana Chodczenkowa znana z "Małej Moskwy"Krzystka) i bogatego konkurenta o względy tej ostatniej. Irina zdradza poczciwego męża z biznesmenem (Anatoliy Belyy) o kwadratowej szczęce i grubym portfelu. Gdy pewnego dnia Andriej i jego konkurent podróżują moskiewskim metrem, dochodzi do tragedii – przez szczelinę w starym tunelu wlewa się woda. Teraz grupka bohaterów będzie musiała zewrzeć szyki, by uratować się z podziemnej pułapki.
Czerpiąc z arsenału amerykańskich klisz, Megerdichev stara się zachować pozory realizmu. Nie twierdzi, że Moskwa to Nowy Jork: nie ma tu stylowych mebli tylko ceraty na stołach, zamiast szklanych biurowców jest pękający beton, a szpitalowi Andrieja bliżej do prowincjonalnej masarni niż oiomu z Leśnej Góry. Megerdichev szkicuje społeczne tło z humorem sięgając do stereotypów.
W "Metrze" tylko nieznacznie modyfikuje amerykański wzorzec katastroficznego filmu. Mamy tu poczciwego losera, który w momencie próby musi pokazać wolę walki, plejadę kolorowych drugoplanowych postaci i sporo efektownych ujęć. "Metru" raz bliżej do blockbusterów Rolanda Emmericha, a kiedy indziej – do groteskowego "Rekinada".
Dlaczego w 11-milionowym mieście dwaj bohaterowie, których w życiu różni wszystko poza miłością do tej samej kobiety, znajdują się w tym samym wagonie metra? Skąd tak wiele światła w zalanych wodą podziemnych tunelach? Takie pytania stawiać mogą wyłącznie małostkowi złośliwcy. Dobrej odpowiedzi nie ma. Nie ma też zaskoczeń, bo Megerdichev nie chce przecierać nowych szlaków, ale jak najlepiej opowiedzieć konwencjonalną katastroficzną historię.
Jeśli coś odróżnia jego film od amerykańskich ekranowych katastrof to wiara w system. Podczas gdy hollywoodzkie kino katastroficzne jest opowieścią o zwycięstwie jednostki odniesionym wbrew wszystkim i wszystkiemu, u Megerdicheva rosyjskie państwo staje na wysokości zadania. Wygrywają dzielni ratownicy, dziennikarz porzuca stanowisko pracy, by ratować bliźnich, a nawet miejscowy polityk, choć lubi sobie chlapnąć, dokłada cegiełkę do wspólnego dzieła. Bo "Metro" jest pochwałą społecznej solidarności i opowieścią o tym, że tylko trzymając się razem można stawić czoło złym, antyspołecznym żywiołom.
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu